2009 Wilno - Nowy projekt 1

Wyprawy rowerowe
po Sanktuariach maryjnych
Title
Przejdź do treści
Normal Text, Lorem ipsum dolor sit amet, consectetuer adipiscing elit.



Gdynia-Kruszwica-Licheń-Wilno-Gdynia-2009

1/Gdynia-Starogard-Osiek (30 kwiecień-czwartek- 2009)-   107 km
Po nocnej służbie za Kazimierzem wróciłem rowerem do domu do Gdyni i zaraz żwawo zabrałem się do startu, który nastąpił ok. godz 14, ponieważ czekałem na powrót żony Ewy  z pracy. Cała rodzina żona, córki i syn oraz ukochany wnuczek. Pomogli mi znieść sakwy na podwórko .Żegnało mnie też kilku sąsiadów.Wystartowałem więc dosyć późno. Pogoda była słoneczna, a nawet było gorąco.Najpierw miałem koszmar przez Trójmiasto. Tam drogi rowerowe są po jednej, jak nie po drugiej stronie ulicy, częste zeskoki,czekanie na światłach.
Potem droga na Starogard, za Gdańskiem była już dobra.(Straszyn,Trąbki Wielkie, Skórcz, przed Warlubiem w Osieku zrobiłem przerwę noclegową.

2/Osiek-Warlubie,Świecie,Toruń,Inowrocław, Kruszwica( 1 maj-piątek-2009)—162 km
Obudziłem się o godz 6 /15 bo było to święta i trzeba było się ogarnąć i pójść na mszę na godz 7.Poszedłem bezpośrednio do kościoła, ale jeszcze zdążyłem się  spakować i umyć.Dziś daleka droga aż do Kruszwicy.Jednak po mszy zostałem zaproszony przez ks proboszcza i gospodynię Elę na śniadanie i kawę.To jest tradycja w Polsce.Było bardzo miło i sympatycznie, paanowała serdeczna atmosfera.Na koniec oddałem klucz od domu pielgrzyma i ruszyłem ok. godziny 9 15.Za 15 kilometrów byłem już w Warlubiu i odwiedziłem dawną gospodynię panią Schulc.Nawet wypiłem kawką (miała super słodycze do tego).Powspominaliśmy dawne czasy i aktualne.Kiedyś jak jechałem rowerem do Częstochowy, to dała mi nocleg i ugościła.Po godzinie w dalszą drogę.Upał był duży tego dnia. Piękne pola, łąki mijałem, aż się chciało jechać-zapał do jazdy był duży.Po drodze zatrzymałem się przy małej mieścinie w sklepiku aby zakupić kiełbasę i inne produkty.Na drodze tego dnia był duży ruch. Tiry blisko przemykały aż gwizdało, momentami na grubość lakieru. W Polsce ogólnie  rowerzyści są przez kierowców samochodów źle traktowani. Potrafią celowo w kałuże wjechać i zrobić szpryce, blisko koło nich jechać.Jest to przykre. Austria jest zupełną odmiennością-jak to jest?...zresztą nie tylko. Mam w tej wiedzy duże doświadczenie, bo przemierzyłem rowerem już 16 krajów Europy.Musiałem się tu trochę użalić...
Mój nowy rower ma 28 cali koła i wspaniałe przełożenia, więc pomykałem z sakwami mocno obładowany (jak zwykle) i nie musiałem pod większe podjazdy schodzić z roweru i jeszcze do tego szybciej i lżej pomyka po asfalcie. Zabrane miałem ze sobą poza częściami, klucze specjalistyczne np. do odkręcania kasety  łąńcuch, dętkę, oponę zwijaną itd. .Namiot, śpiwór, karimatę samopompującą, lampkę gazową, kuchenkę, garnek  i masa ciuchów. Muszę w drodze czuć się pewnie i być też samowystarczalny. Wystarczy zobaczyć na moich zdjęciach. Często ludzie mnie(nieskromnie mówiąc) –podziwiają, słowem wzbudzałem często sensację.
Opony na asfalt najlepsze są gładkie tzw. sligi.
Tego dnia prawie cały dzień wiatr z boku. To też trochę męczy. Słońce tego dnia nieźle mnie opaliło.Nie wiem dlaczego w tym moim nowym rowerze kierownica przy szybkich zjazdach dostawała wibracji. Stary miałem stalowy i tego nie było.
Do tego przedni bagażnik miałem założony kiepsko- słabo przykręcony.
W Kruszwicy dotarłem ok. godz 19-myślę, że dobrze.Tego dnia przejechałem 162 km.
3,4,5/Pozostałem u rodziny w Kruszwicy-02.05.2009 aż do 04.05.2009 spędzając czas na uroczystościach pierwszokomunijnych

6/ Kruszwica-Licheń  wtorek 05.05.2009           51 km
Wyjechałem późno, bo ok. 14 30.Pożegnałem się z rodziną. Pogodę miałem od rana słoneczną, ale momentami chmury i było ciepło. Wiatr głównie boczny, a momentami w twarz. Trochę trzeba było przyciskać i prędkość spadała nawet do 12 km/godzinę. Do samego Lichenia jak wjechałem od tyłu-na skróty. Już pogoda się zepsuła, zrobiło się chłodno. Przyjechałem tu do ojca Szaniawskiego, aby mnie pobłogosławił  na Wilno.
Najpierw musiałem go znaleźć. Miałem telefon do niego, no i się udało .Dał mi samotny pokój, warunki super.O godzinie 18 udałem się na mszę, bo jak może być inaczej tutaj. Wspaniałe sanktuarium, który nawiedził nasz rodak Jan  Paweł II.
Tu mają wspaniałego organistę z pięknym głosem, przypominającym włoskiego, sławnego ślepego śpiewaka operowego . Rano jak byłem na mszy była dla odmiany organistka także z niesamowitym głosem anielskim wręcz. Cały czas ludzie byli wsłuchani w piękny śpiew organistki, który przyćmiewał  swoją cudowną przenikliwością nawet piękne organy. Trudno to mi opisać... Warto wspomnieć o przepięknych dźwiękach samych organów, efekcie akustycznym w wielkiej przestrzeni i innych wrażeniach dźwiękowych. Przeżycia tam były cudowne, nie tylko akustyczno dźwiękowe, ale i duchowe.
Niesamowite miejsce-polecam!

7/Licheń przez Płock do parafii w Ciachcinie środa 06.05.2009  146 km

Pogoda rano po mszy św na godzinę 6 rano stawała się coraz bardziej pochmurniejsza. Potem przerodziła się nawet w ostry deszcz. Od samego początku mojej jazdy lało, momentami siąpiło. Wyjazd z Lichenia był nieco inny. Postanowiłem wyjechać z niego na skróty, inną, nieznaną mi dotąd  drogą.Jechałem z Lichenia przez Sompolno, ale przez Pogoń Lubstowską, Pogorzele. Droga wiodła przez  piękne dziewicze puste od ludzi tereny- pola, łąki, laski wąską nową asfaltówką. Widoki wynagradzały ten deszcz. Na  szczęście nie było zimno. W Sampolnie zatrzymałem się przy stoliku kolo sklepu na śniadanie.
Dalej droga wiodła na Izbicę Kujawską. I tu już zaczęły się silne deszcze.  Do tego wiatr miałem boczny, co spotęgowało moje przemoknięcie mimo peleryny rowerowej.
I znowuż zaczęły się piękne tereny na Chodecz, choć w lało nieźle. Musiałem założyć ochraniacze przeciwdeszczowe na buty, bo to już nie żarty z tą pogodą. Potem na Lubień Kujawski. I tu tereny godne podziwu. Wreszcie przez Płock, a tu droga przez Wisłę. Wielki most (zakaz jazdy rowerów).Tu z przeciwka jechała właśnie policja, spojrzeli, ale nie zareagowali  widząc mnie jadącego z tobołami niczym na motorze. Chwała im. Na samym moście kolejna niespodzianka-telefon od żony. Wszystko na raz. Deszcz zupełnie nie przasnyszustępował, a powiedziałbym, że się wzmagał.
W pewnym momencie znalazłem się w jakiejś malej wiosce, a z boku sklep spożywczy” po schodkach”. Patrzę a tu pełno miejscowych gaz mistrzów- piwkowali, wódkowali. Pytali nie resztkami sil i wymowy o trasę jaką przebywam na rowerze. Niektórzy podziwiali, przypieczętowując moją siłę i odwagę kolejnym toastem. Czekałem aż deszcz trochę ustąpi. Po ok. 20 minutach w dalszym deszczu ruszyłem jednak dalej, tym bardziej,  że mój rower stał bezpośrednio pod ociekającym miejscem daszku. Momentami wzmagała  się burza z piorunami, robiło się nieciekawie. Spodnie miałem zupełnie przemoczone. Tereny były piękne-pola łąki dziewicze wsie, ale lało.
W pewnym momencie zaistniała bardzo niebezpieczna sytuacja, otóż przejeżdżający  tir zawiał mi pelerynę na głowę tak, ze przez moment zupełnie byłem oślepiony. Wywiązała się przez moment bardzo niebezpieczna sytuacja dla mnie, tym bardziej, że wielki tir był koło mnie. Były to na szczęście ostatnie w tym dniu chwile spędzone na rowerze A tu znowuż wichura z deszczem. I tak dojechałem aż do Ciechcina. To maleńka wioska, ale za to duży kościół. Tu akurat była kończąca się msza.  . Postanowiłem znaleźć sobie miejsce na namiot lub inny nocleg. Deszcz nie odpuszczał. Rower postawiłem Kolo kościoła i jednocześnie plebani- na pograniczu. Odczekałem na proboszcza i udało się. Początkowo chciałem u niego miejsce na namiot, ale on kazał mi przyjść na plebanię. Tu była jego mama, która przygotowała mi kolację. Spanie miałem na kar imacie w pokoju stołowym. Mogłem się umyć, co było bardzo ważne. Rano po śniadaniu i pożegnaniu wyjazd.

8/ Ciechcin- Ciechanów-Przasnysz (u ojców Pasjonistów)  czwartek 07.05.2009     127km

Na śniadaniu z księdzem proboszczem , które przygotowała jego miła, zatroskana mama ,było dużo wspomnien z moich podróży rowerowych i przygód. Nie spodziewałem się, że będzie aż takie zainteresowanie nimi. Potem  pożegnanie w Ciachcinie i  wyjazd. Mama zrobiła mi jeszcze na drogę kanapki i herbatę w termos. Wspaniali ludzie.
A więc droga na Ciechanów-droga raczej kiepska, bo wąska i mająca spękany afalt. Do tego pełno tirów  i szybko pędzących samochodów różnej maści. Po drodze zatrzymałem się w małej  miejscowości  na rynku, na drugie śniadanie. Apetyt mi dopisywał, zgłodniałem konkretnie.
Pogoda dzisiaj wspaniale dopisuje, jest zupełnie odmienna od koszmarnej, wczorajszej. Słoneczko, sucho, choć jest trochę dokuczliwy wiatr i to prosto w twarz. W związku z tym prędkość moja nie jest rewelacyjna-ok. 17-51 km/ godzinę. Był to wiatr północno-wschodni. Po drodze oczywiście tradycyjnie przystanek na kakao, a nawet potem i kawę.
Zabrałem się tez za kanapki przygotowane przez mamę księdza- były rewelacyjnie smaczne-co kobieta to kobieta. Została mi jeszcze w sakwie wczorajsza kiełbasa, lecz nie była pierwszej świeżości. Ale jakoś przeszła i się nie zatrułem. Dobrze, że mam zdrowy żołądek. Na szczęście miałem sporo leków różnego typu- jak zawsze w podróżach. Przejechałem Ciechanów i tak bezmyślnie sadziłem kilometry, że zagapiłem się i zabłądziłem. Jechałem za długo 60-ką. Zbyt późno ruszyłem na północ, w kierunku na Przasnysz- tzn od Karniewa. Droga  prowadziła przez pola i łąki na Mosaki, Wężewo, Leszno aż do Przasnysza. Od mojej Połowy dowiedziałem się telefonicznie, ze w Przasnyszu jest zakon ojców Pasjonistów (kult Pasji Jezusa)-zakon bardzo życzliwy i gościnny. Oczywiście postanowiłem tam poprosić o nocleg. Spotkałem się z wspaniałą życzliwością. Zapukałem do drzwi-otworzył mi pan kościelny. Powiedział, ze zaraz kogoś z zakonników poprosi. Trochę czekałem i stało się. Przywitało mnie dwóch zakonników trzymając w rękach bochen przez siebie upieczonego chleba-niesamowite. Potem jadłem ten chleb w podróży do ostatniej okruszyny. To było dla mnie błogosławieństwo!
Między mną i nimi wywiązała się wspaniała serdeczna rozmowa dotycząca mojej pielgrzymki rowerowej. Potem dostałem do dyspozycji pokoik mocno przypominający salkę katechetyczną. Pełno w niej było różnych gadżetów do nauki religii. Była nawet kawa, herbata oraz cukier, oraz czajnik. Ja oczywiście korzystałem ze swoich nie nadużywając biednych zakonników. W pokoiku osiadłem z całym swoim dobytkiem, a także i rowerem.
Poinformowali mnie, że na noc wszystko będzie pozamykane. Tak więc stało się. W nocy cały czas lał deszcz, bo momentami się budziłem, było chłodno. Poinformowali mnie, że rano o godzinie 6 40 ktoś przyjdzie i mi otworzy. No i ok.
Rano uczestniczyłem na godzinę 7 00 na mszy świętej . Ewangelia była o Synu i Ojcu jako Jednym Bogu. Poczułem się wzmocniony duchowo i mogłem udać się w dalszą drogę. Rano trochę telefonów od ukochanej Ewci i w drogę.

9/ Przasnysz (Ojcowie Pasjoniści)- Zabiele Zakaleń (przed Kolnem) czwartek 08.05.09                    126 km

Tak jak pisałem wyżej-po mszy i śniadaniu z panem kościelnym w zakonie start. Na uwagę zasługuje fakt, ze sympatyczny pan kościelny oprowadził mnie rano po klasztorze i pokazał grób przyszłego świętego oraz Pana Jezusa na krzyżu, którego złodzieje  chcieli kiedyś ukraść. Był on przytwierdzony do ściany i w żaden sposób nie mogli dać go rady oderwać od ściany. Próbowali nawet końmi i do dziś krzyż jest na swoim miejscu. Jest tam też cudowny obraz Matki Bożej. Nie myślałem, że tak wielkie wrażenie wywrze na mnie ten klasztor. Zachęcam, żeby tam pojechać. To bardzo stary klasztor, który budowała rodzina Świętego Stanisława . Wcześniej tam do I wojny światowej  byli Bernardyni.
Wyjechałem z zakonu około 8 30-było już momentami słoneczko i przestało padać.
Wiatr miałem boczny i trochę bolały mnie ręce od tych przednich bagaży.
Wyjechałem na drogę  57 na Chorzele, przez znowuż piękne mało uczęszczane miejsca-dużo małych wiosek i pięknych  lesistych terenów. Słońce coraz bardziej przygrzewało aż się chciało gnać i łapać kilometry. Po drodze oczywiście do kochanej żonki. Zawsze mnie to mocno buduje w drodze. Czasem da mi do telefonu kochanego wnuczka i jest mi radośniej.
Z Chorzeli na Myszyniec. Przed Myszyńcem zatrzymałem się w przydrożnym sklepiku i z uwagi na piątek zakupiłem dwie puszki rybne w pomidorze i ze smakiem zjadłem pod parasolem przed sklepem z chlebem, który dali mi zakonnicy w Przasnyszu. W Myszyńcu piękny kościół wybudowany przez Królową Jadwigę. Tam zrobiłem pamiątkowe fotki i dalej w drogę.
Z Myszyńca dalej na Turośl, przez równie piękne tereny. Domki tu już przybierają litewski charakter-drewniane całe, żółte, zielone, niebieskie. To był przecież zabór rosyjski.
Sama Turośl to nic szczególnego, niezbyt ciekawa  miejscowość.
I dalej na Klono . Po drodze kawa przed sklepem, pod parasolem. Dzień mijał wspaniale.
Przed samym Kolnem stanąłem aby sprawdzić dokładnie drogę na mapie na Grabowo i Szczuczyn. Los, a może sam Bóg tak chciał inaczej. Gdy tak sobie stałem na drodze w pewnym momencie podjechał koło mnie jakiś samochód osobowy i sympatyczna, życzliwa pani zapytała mnie z skąd jadę i gdzie zmierzam. Była z kilkunastoletnim synem. Potem zapytała czy mam nocleg. Odparłem, że jeszcze nie wiem gdzie, ale rozbiję namiot. A ona zaproponowała mi nocleg w swoim rodzinnym domu - tzn gospodarstwie rolnym. Była to wieś Zabiele-Zakaleń. Kazała jechać za samochodem. I tak się stało. Dojechałem bardzo blisko. Zostałem u tych państwa przyjęty w sposób szczególnie gościnnie, niemalże po królewsku. Jeszcze chyba takich serdecznych i uczynnych ludzi nie spotkałem. Trudno wyrazić to mi słowami...
Umyłem się , najadłem do syta i jeszcze zostałem całkowicie oprany. Poznałem też zacnego męża tej szczególnej kobity. To także serdeczny wspaniały gospodarz. Poznałem też dzieci, które okazały się równie serdeczne. Po prostu brak mi słów.
Do wieczora dużo rozmowy, choć z przerwami, ponieważ oni mają dużo żywego inwentarza, któremu trzeba dać jeść i wydoić, oraz wykonać wiele innych koniecznych w tego typu gospodarstwie prac. Pierwszy raz napiłem się jeszcze ciepłego mleka bezpośrednio po dojeniu. Byłem zafascynowany widokiem tego gospodarstwa
Na godzinę 19 00 byłem Panią Aliną wraz  z rodziną państwa Karwowskich w kościele Św Jana Ewangielisty w Kolnie na majowym.
Wieczorem po kolacji oglądaliśmy na kompie fotki z moich podróży. Dużo rozmowy i opowiadania. Do spania w czyściutkiej, pachnącej  pościeli poczułem się jak król. Niesamowici ludzie!
W nocy trochę padało i było na dworze raczej chłodno

10/ Zabiele Zakalen  sobota 09.05.2009   10 km

Rano obudziłem się około godziny 7 i już za oknem zauważyłem, że wychyla się słońce. Na dworze było jednak z rana chłodno.
W związku z wyjątkowo miłą rodzinną Karwowskich atmosferą oraz namową wszystkich tu domowników postanowiłem pozostać tu u tych życzliwych ludzi do jutra.
Stała się rzecz dziwna. Podobno zaraziłem rodzinę tematyką rowerową, zafascynowałem ich moimi podróżami i zaczęła się ogólna naprawa rowerów na gospodarstwie. To super sprawa. Nawet udało mi się sklecić z dwóch rowerów jeden. Brak było dętki i pojechaliśmy samochodem z panią Aliną -gospodynią i jej przesympatycznym synem po brakujące części.W konsekwencji doszło do dużo poważniejszej transakcji. Mama Mateuszowi postanowiła kupić zamiast motoru w przyszłości rower teraz. Pani Alina chciała skorzystać z mojej rady przy jego zakupie. Zauwarzyłem, że takie rowery tusą po 800 zł,a u nas 1200-1300.( koła 28 cali). I taki dostał od rodziców Mateusz. Nie potrafię opisać jego radości, a i mama była też zadowolona podszeptując, że ponieważ to jest damka to chętnie czasem się na niej przejedzie. Mateusz głównie był zainteresowany moimi podróżami. Zresztą on pierwszy na drodze mnie wypatrzył jadąc samochodem.
I stało się sam dostał piękny rowerek.
Ponieważ jeden w gospodarstwie został sklecony z dwóch, więc nastąpił jakby mały szał rowerowy. No i bardzo dobrze.
Mateusz dostał gratis licznik rowerowy, po który wybraliśmy się ekstra.
W wyniku serdecznej gościnności Panstwa Karwowskich chodziłem przejedzony. Udało mi się także zaznajomić z żywym inwentarzem, a było tego dużo:krowy,jałówki, cielaki, byki, byczki, konie, gęsi, kaczki, kury, piękny kogut. Do tej pory mam je przed oczami.
Do wieczora pobyt na gospodarstwie był prawdziwą ucztą dla oczu i ciała.

11/ Zabiele Zakaleń- Augustów  niedziela  10.05.2009    107 km

Rano obudziłem się o godzinie 5. Potem mycie, śniadanko u wspaniałych gospodarzy, wreszcie kawa na dworze. Moi gospodarze też wcześnie, jeszcze wcześniej rozpoczęli niedzielę, ale przy pracy ze zwierzętami. Musieli dać im jeść i je pooprzątać. To przecież konieczność. To bardzo ciężka praca. Jest  tam 20 krów, 2 konie, 4 byki, gęsi, kury i jeden bardzo dzielny i piękny kogut. Jest on niesamowicie odważny gdyż bardzo dzielnie pilnuje swoich kur. Goni nawet dwa psy aby nie zbliżały się do jego kurek. Do tego ma piękne rudo złociste upierzenie. Wygląda to komicznie jak miniaturowy kogut goni po podwórku dwa psy. Są dodatkowo przy ogrodzeniu dwa psy duże, które pilnują dobytku i w dzień są uwiązane.
Na uwagę zasługuje fakt, że praca na gospodarstwie aby była efektywna musi być poparta wyrzeczeniami i wielkim wysiłkiem. Na gospodarce jest wieczna praca. Dużo pochlania także naprawa maszyn i praca w polu, oraz pastwisku. Ważną role odgrywa wzajemna pomoc sąsiedzka między gospodarzami. Tyle zdążyłem się dowiedzieć, i sporo na własne oczy zobaczyć- warto było zdobyć pojęcie.
Wkrótce na 7 rano szybko wyrobiłem się z gospodarzami do kościoła na mszę św, w końcu niedziela. Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje.
Na mszy byliśmy w parafii św.  Jana Ewangielisty w Kolnie.
Po mszy i po śniadaniu czas było szykować się do dalszej drogi na Augustów. Jeszcze nie zaplanowałem na dziś przekroczyć granicy litewskiej.
Tak więc pożegnałem się ze wszystkimi (zapraszali mnie abym jeszcze został, albo przyjechał latem znowuż- wspaniali ludzie!)
Odprowadzili mnie nawet do głównej drogi. Po około 10 kilometrach przypomniałem sobie, że zostawiłem na lince suszącą się bluzkę. No i stało się, musiałem zatelefonować do nich i przyjechali-gospodyni z dziećmi. I znowu pożegnalne gesty. Szkoda się rozstawać...
Teraz jazda przez Grabowo, Szczuczyn, Grajewo, Rajgród na Augustów trasą 61.
Około godziny 14 30 zaczęło zdrowo padać i siąpiło do wieczora.
Musiałem jechać w pelerynie. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w miejscowości Bargłów Kościelny (przed Augustowem) zatrzymałem się  w deszczu przy kościele i poprosiłem proboszcza o nocleg, nawet w namiocie, a ten kazał mi abym pojechał jeszcze dalej do Augustowa (14 km) do Caritasu i tam dostanę nocleg. Powiedział, też, że jeśli niedostane to on zadzwoni tam i po mnie przyjedzie samochodem. W Caritasie okazało się, że brak miejsc, bo są goście księża i nic z tego. A co z telefonem, a co z samochodem do dziś nie wiem. Byłem zmuszony w Augustowie sam szukać noclegu, a wieczór już blisko. Ksiądz dyrektor z Caritasu dał, chociaż dobrą myśl, aby udać się kilka kilometrów na skraj Augustowa do parafii Matki Bożej Częstochowskiej, że tam jest dobry i litościwy ksiądz proboszcz. I to był strzał w dziesiątkę. To był już wieczór, a On otworzył mi drzwi i dał nocleg w salce katechetycznej, w której była kanapa. Chwała mu za to. Jak tam się znalazłem, po poczęstunku kolacji od proboszcza, zaczęła się straszna wichura i zaczął strasznie lać deszcz. Pomyślałem, aby podziękować Matce Bożej Częstochowskiej.Potem udałem się na spoczynek, bo jutro ma być msza św na godzinę 7.
Rano wszystko ucichło.

12/ Augustów(par. Matki Boskiej Częstochowskiej)-   7 km przed ALYTUS (Talokiai)
     poniedziałek  11 maja 2009    102 km    ( do Wilna ok. 117 km)

Wstałem rano bardzo wcześnie o 5 30 i poszedłem się umyć 2 piętra niżej.(w podziemiach piwnicznych)-tam była łazienka z zimną wodą. Mycie, więc nie było zbyt gorliwe.
O godzinie 7 00 byłem w kościele na mszy świętej w niniejszej parafii. Poczułem się uduchowiony. Potem było śniadanie u proboszcza, bardzo sympatycznie. Potem była sesja zdjęciowa. Pan kościelny podarował mi krzyż z Trójcą Przenajświętszą na rower (zdjął go z szyi). Potem trochę luźnej rozmowy z panią gospodynią i pożegnanie ze wszystkimi i w drogę.
Droga na Ogrodniki, której towarzyszyła piękna słoneczna pogoda, choć raczej było chłodno.
Po wyjeździe z Augustowa odwiedziłem za kilkanaście kilometrów Sanktuarium STUDZIENNICZNA. Tam za tydzień miał być odpust. Zrobiłem tam pamiątkowe fotki. Potem za kolejne kilka kilometrów stanąłem pod sklepem spożywczym, gdzie wreszcie zjadłem drugie śniadanie i wypiłem kawkę (wrzątek oczywiście dały mi sprzedawczynie-musiałem dać im swoją grzałkę, bo nic do gotowania wody nie miały). Tu posiedziałem około godziny. Złapał mnie leń do jazdy-to mi się rzadko zdarza. Poganiał mie jedynie licznik, gdzie wolno kilometry ubywały.
W samych Ogrodnikach  na granicy było po 2-3 pagraniczników litewskich, którzy kazali jechać. Złapałem też kilka razy kontakt telefoniczny z żoną Ewą i raz z moimi poznanymi 3 dni temu Państwem Karwowskimi  -gospodarzami z Zabiela Zakaleń. To było naprawdę bardzo miłe-pamiętali o mnie. Byli ciekawi jak mi idzie jazda. Dziś szczególnie do tej pory nie miałem czym się chwalić. Czas leciał nieubłaganie, a kilometry słabo. Więc się zmobilizowałem i ostro ruszyłem. Pociągnąłem 40 kilometrów  szybko-ok. 2 godzin.
Żebym  tak jechał cały dzień to by były efekty. I tak  na wieczór znalazłbym się  w Wilnie.
No trudno jutro ciąg dalszy, a na razie jestem 1 kilometr przed ALYTUSEM. Może być!
Ponieważ kościołów specjalnie nie widziałem, więc postanowiłem zrobić nocleg  „z namiotem u gospodarza”. Rozbiłem namiot w ogrodzie u pewnej rodziny litewskiej. Nawet gospodarz przyniósł mi herbatę. W ogrodzie miał świeżo ściętą trawę, więc chwyciła mnie alergia. Spuchły mi i poczerwieniały mi oczy.  Syn mu wcześniej skosił na moją zgubę. No trudno- pocierpiałem. Przed snem pogadałem z gospodarzem. Pomyliłem i przechodzącą jego żonę wziąłem za córkę(ku jej uciesze).On się śmiał, bo był łysy.

13/ przed Alytus 1 km Talokiai-przez Skraicionys, Dusmenys, Onuskis--WILNO  wtorek
         12 maja 2009    164 km

Wyjechałem około godziny 8  30 rano. Pogodę miałem mieszaną, to znaczy od rana pochmurno. Zwinąłem namiot ok. 8  00 i powolny start w drogę. Gospodarze chyba tylko podglądali moje ruchy dyskretnie przez okno, za firanką.
Tym razem miałem spory wiatr tzw. „w mordę wind”, wiec jechało się na większych tylnich zębatkach znacznie wolniej niż zwykle. Tego ranka mocno mnie trawił leń, zupełnie nie chciało mi się jechać. Może to pogoda tak na mnie działała, zupełnie nie mam pojęcia.
Kilometry pokonywałem z mozołem.
Trasa była piękna, dziewicze pola, łąki i od czasu do czasu lasy. Jednak deszcz się wzmagał i momentami ostro lało i na dodatek ten koszmarny wiatr w twarz. Było to bardzo uciążliwe w pokonywaniu kilometrów.
Postanowiłem w dniu dzisiejszym zobaczyć zamek koło Wilna na jeziorze- tzw. Troki. Zupełnie nie było to w tym dniu przemyślane, ponieważ musiałem tego dnia dodatkowo przejechać około 50 kilometrów.
Rozsądek w tym dniu zawiódł i stało się...-Troki.
Po dotarciu i zwiedzeniu w deszczu pięknego zamku wkomponowanym w malowniczym jeziorze, pozostało mało czasu na powrotne cofnięcie się na Wilno. Tu już w drodze musiałem myśleć o noclegu. Po drodze były gospodarstwa. Nawet kręciła się tam  pewna właścicielka, która jednak była ciężko nieufna i nie chciała zgodzić się na rozbity namiot w jej ogrodzie. Przekierowywała mnie do sąsiadów, których nie było widać w pobliżu. Pojechałem więc do samego Wilna. Okazało się, że hotele są bardzo drogie, nie na moją kieszeń. W telefonicznej rozmowie z żoną okazało się, że mam szukać pewnego Franciszkanina Piotra, w jakimś starym kościele. Potem przy pomocy pewnego taksówkarza okazało się, że to będzie trudna sprawa. I tu przypomniałem sobie o Stanisławie-polski Litwinie, którego poznałem 2 lata temu w Bośni i Hercegowinie- tzn. Medugoriu. Kiedyś powiedział, że jak będę w Wilnie to mi pomoże we wszystkim. Okazało się, że miałem do niego nr telefonu komórkowego. I stało się, przez uprzejmego polsko-litewskiego taksówkarza nawiązałem z nim kontakt, a ten na telefon załatwił mi nocleg u kolegi Litwina (polskiego pochodzenia). Okazało się, że Stanisław jest aktualnie w Polsce, bo tak by mnie sam osobiście przenocował. Wspaniali, bezinteresowni ludzie...
Zaznaczyć muszę, że już robiła się szarówka.
Życzliwy  pan Czesław przyjechał  po mnie furgonetką. Zabrał mnie też od życzliwego taksówkarza, który dał sobie za zadanie bezinteresownie i nieodpłatnie mi pomóc. Sami życzliwcy - niesamowite. Pojechaliśmy do Czarnego Boru- to taka mała wioska 7 km za Wilnem i tu miałem nocleg. Mały domek do dyspozycji. Jak zajechaliśmy jeszcze mnie właściciel Czesław ugościł. Poznałem smak polskiej konserwowej szynki, chleba litewskiego i tzw. tuszonki. To słony tłuszcz konserwowy na chleb- tu pospolity. Kroi się go jak ser. Całkiem niezły w smaku.
Trochę wieczorem posiedzieliśmy sobie spędzając czas na rozmowie i wspomnieniach.


14/ Wilno  13 maja środa         0 km

Tego dnia trochę z gospodarzem pokręciliśmy się jego furgonem po Wilnie. Byliśmy u Matki Bożej w Ostrej Bramie. Była spowiedź, msza św., drobne zakupy z pamiątkami i powrót na miejsce noclegowe. Dzień pełen rozważań, zadumy, odpoczynku.
Muszę podkreślić tu gościnność pana Czesława.


15/ Wilno- kilka km za Alytus przez Trokai, Skieriai, Rudiskes, Dusmenys, Skraicionys
14 maja czwartek                 114 km

Rano pan Czesław zabrał  mnie wraz z rowerem i bagażami swoim furgonem do Wilna  do stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Akurat już trwała msza św.
          Poleciłem moją rodzinę Matce Bożej oraz sprawy znajomych i kolegów z Polski. Modlitwa w dużym stopniu miała charakter osobisty i pożegnalny, gdyż to były ostatnie chwile w Wilnie. Potem udaliśmy się do dużego marketu, na zakupy żywności, potem pożegnanie na placu i ja w dalszą drogę, a pan Czesław do domu.
         Wykonałem jeszcze telefon w samotności do żony Ewy i zacząłem łapać kilometry w kierunku na Budzisko. Okazało się, że ponownie musiałem jechać drogą na Troki. Znowuż wiatr w twarz, bardzo silny zresztą. Pokonywałem kilometry powoli, momentami 9-11 km na godzinę. Bezlitosna walka z żywiołem. Wiatr odbierał mi siły. Dawno tak nie byłem wypompowany. Po drodze bardzo szybko wpiłem zakupione w makiecie 2 litry mleka.
Potem znowuż zachciało mi się pić i to strasznie, a tu już nic nie miałem. Droga asfaltowa i żadnej chatki. W pewnym momencie Bóg mi zesłał pomoc-zobaczyłem na mijanym polu, że idzie para ludzi odchodzących od świeżo wydojonych krów, trzymając wielką kankę.
Zorientowałem się, że to jedyna szansa aby zdobyć coś do picia.
Musiałem nawrócić około 50 metrów i przejechać na drugą stronę. Tam stał ich samochód osobowy. Poprosiłem ich, o mleko. Dałem termos do napełnienia. Wypiłem na poczekaniu 3 termosy, ok. 1,5 litra jeszcze ciepłego mleka i to bez odrywania ust. Jeden jeszcze napełnili mi na drogę. Chciałem im płacić, ale to byli kolejni ludzie życzliwi i bezinteresowni, nie chcieli nic.
Wyglądałem na mocno zmęczonego tego dnia, to chyba przez ten wiatr.
Podziękowałem grzecznie i pożegnałem ich, a oni zapakowali się do samochodu i odjechali. Pozostawiam to bez komentarza.
Wtedy zdecydowałem się minąć i przejechać duże miasto Alytus, aby za nim złapać łatwiej miejsce na namiot czy nocleg. W dużych miastach to prawdziwy kłopot i ew. duży koszt.
Za tym miastem po lewej stronie drogi zobaczyłem jakieś ogródki działkowe. Tu postanowiłem coś znaleźć. Spotkałem pracującą w ogródku pewną Litwinkę, która pomogła mi nawiązać kontakt z ludźmi, którzy dali mi nocleg w jednym z domków działkowych. Jeden z nich przyniósł mi nawet herbaty. Zaoszczędziłem dużo czasu przez to, że nie musiałem rozbijać namiotu.
Spałem na skromnej pryczy, ale się wyspałem. Rano po spakowaniu, zamknięciu domku i pozostawieniu klucza w umówionym miejscu ruszyłem w dalszą drogę.


16/ kilka km za ALYTUSs przez Simnas, Krosna, Kalwaria, Budzisko, - SUWAŁKI  
     15 maja Piątek      104 km

Obudziłem się bardzo wcześnie, około 5 30, a byłem już na trasie o 6 30. Tym razem miałem wiatr boczny, a momentami w twarz. Prędkość moja machała się  między 11-16 kilometrów na godzinę, a momentami nawet mniej. Siły  trochę zaczęły słabnąć. Ręce w przedramieniu pobolewały, jak zawsze od przednich sakw i torby na kierownicy. I tak dokaleczyłem się do upragnionej granicy w Budziskach.
I tu bardzo miły zaskok. Po stronie litewskiej kazali jechać dalej, natomiast po stronie polskiej bardzo miła niespodzianka. Spotkałem tu sympatycznych i troskliwych kolegów i koleżanki po fachu- to znaczy celników. Nawiązałem z nimi koleżeńska rozmowę, w wyniku której najpierw umożliwili mi wejść pod prysznic, a następnie zrobili mi kawę. Musiałem trochę poopowiadać im o moich podróżach rowerowych po Europie i obecnej. Była mila atmosfera. Poznałem też super miłe panie celniczki (pomijam niesamowitą urodę).Pytały gdzie dziś planuję nocleg. Odparłem, że nie mam sprecyzowanych planów, ale chyba gdzieś w namiocie za Suwałkami. Ich uprzejmość i życzliwość przeszła moje oczekiwania. Jedna z miłych pań o imieniu Agnieszka zaproponowała mi nocleg pod swoim dachem w Suwałkach, tłumacząc, że pod namiotem to zimno. W jednej chwili skontaktowała się z równie życzliwym mężem panem Pawłem, będącym z małym synkiem Brajanem w domu  i tym sposobem znalazłem się u nich, szybko docierając pod wskazany mi przez nią adres moim wehikułem. Wspaniale małżeństwo, które oboje pracują na granicy tak serdecznie mnie przyjęli. I tu refleksja- jakich cudownych ludzi spotkałem w mojej pielgrzymce do Wilna, aż brak mi odpowiednich słów...I niech kto powie, że nie ma dobrych ludzi lub jest ich niewiele-to bzdura!
Pan Paweł przywitał mnie bardzo serdecznie, traktując mnie jakbyśmy się znali już bardzo długo. Przygotował bardzo szybko smaczny obiad, który wspólnie zjedliśmy (pani Agnieszka musiała być do wieczora w pracy).Czas mijał na rozmowach i opowieściach dotyczących podróży i nie tylko. Potem przyszli rodzice domowników i też zajęli się małym wnuczkiem. Ich mały synek Brajanek był bardzo grzeczny, ale trzeba było go pilnować, mimo, że był w kojcu z zabawkami. Wreszcie wróciła też przesympatyczna pani Agnieszka i jeszcze  wszyscy długo rozmawialiśmy. Mogłem u nich skorzystać z wszystkich dobrodziejstw łazienki no i wyspać się w normalnym łóżku, mając do dyspozycji osobny pokój.
Spałem długo. Potem rano śniadanie i pora pożegnania i podziękowania za dobodziejstwo.
Nie zapomnę tych ludzi-wspaniali.


17/ Suwałki przez Olecko, Wronki, Giżycko, Kętrzyn-Święta Lipka  16 maja sobota
             142km

Obudziłem się około 7 rano i długo leżałem, do momentu jak posłyszałem krzątanie się gospodarzy po mieszkaniu. Wówczas postanowiłem wstać i zrobić łóżko po sobie, no i do łazienki na poranną toaletę.(ostatnio raczej rzadko miałem okazję skorzystać z dobrodziejstw wanny i ciepłej wody  i tego typu przyjemności. Ostatnio co prawda na granicy koledzy celnicy umożliwili mi skorzystanie z prysznica, ale tu w tej gościnie były nawet dwie wanny -  rewelka. Wczoraj poprałem sobie parę ciuszków i było super. Teraz były prawie suche. Agnieszka zajęła się małym Brajankiem, no i znalazła też czas dla mnie. Zrobiła pyszne śniadanko - jajówka z prawdziwie wiejskich jajek, potem kawa i coś słodkiego. Mały synek Agnieszki w tym czasie  urzędował  w dużym kojcu ze swoimi ulubionymi zabawkami pod troskliwym okiem mamy. Towarzyszyły nam przy tym przemiłe rozmowy na ciekawe tematy związanym z obecnym życiem, a nawet służbowe z racji wspólnego wykonywanego zawodu. Potem udaliśmy się nad sąsiadującą rzeczkę pokarmić dzikie kaczki. Mąż Paweł miał wrócić z pracy około godziny 9 30, więc postanowiłem poczekać na tak gościnnego dobrodzieja i wspólnie im podziękować za okazane mi serce i gościnę pod ich dachem. I stało się, zaraz po śniadaniu zjawił się Paweł. Pożegnaniu towarzyszyły pamiątkowe  fotki. Szkoda, że tak czas szybko u nich minął-kolejni wspaniali ludzie.
I ponownie ruszyłem na trasę, kiwając im na pożegnanie.
Słoneczko świeciło, ale było trochę chmurek. Wiatru raczej nie było więc szybko pomykałem, łapiąc szybko kilometry. Dużo zakrętów, lasów, pól, pięknej trasy, jezior i czas też szybko mijał. Ogólnie jechało się rewelacyjnie, łatwo i przyjemnie.
Po drodze tradycyjnie jedzonko, była też kawa z termosu jeszcze zrobiona przez Agnieszkę, jej kanapki i duża cola od Pawła.
Agnieszka dała mi też na drogę coś specjalnego- polędwicę wędzoną chłodnym dymem. Nigdy nie zapomnę tego smaku...
Dzionek minął bardzo szybko, kilometry też a tu coraz bliżej Święta Lipka.
Wykonałem telefon do znajomego Duszpasterza od  moich podróży ks. Mariana Midury, no i odzew-mam nocleg zaklepany u siostry w tym sanktuarium , w domu pielgrzyma. Wspaniali duchowni...Ks. Marian wspomniał też o kolejnym punkcie mojej pielgrzymki- Gietrzwałdzie i jednocześnie tam noclegu- super ! Mam dużo szczęścia, że znam tak wpływowego duchownego-chwała Mu za to !
Jak wjeżdżałem do Świętej Lipki zaczęło ostro lać, nieźle zmokłem.
Tu w Św. Lipce ok. godziny 18 00 dotarłem  i otrzymałem klucze do pokoiku nr. 33 (cyfra Jezusowa)  od siostry zakonnej zajmującej się tu noclegami pielgrzymów- bardzo miła i sympatyczna osoba.Dom Pielgrzyma jest u Jezuitów.
Zaraz potem prysznic, małe pranko, opis dnia w dzienniku okrętowym, smsy do rodziny i znajomych no i  potem spanko. Co mi więcej trzeba?..
Ciekawostka- rower siostra kazała mi postawić w sali stołowej-jadalni, zaś bagaże w pokoju, gdzie nocowałem.
Całą noc mocno lało, bo słychać było rozbijające się krople deszczu o dach (spałem na poddaszu). Było bardzo przytulnie i ciepło.


18/ Święta Lipka- Gietrzwałd  Niedziela 17 maja  103 kilometry
    przez Reszel, Bredynki, Biskupiec, Barczewo, Olsztyn, na Ostródę i w prawo na Gietrzwałd.


Obudziłem się bardzo wcześnie około godziny 5 30. Zrobiłem sobie drobne śniadanko z herbatą. Na godz. 7 rano udałem się na mszę świętą- to wspaniałe Sanktuarium - Św. Lipka.
Na szczególną uwagę zasługują ruchome organy, i gra maestro ...Warto to zobaczyć i usłyszeć.
Na dworze było bardzo zimno i pochmurno jak już wcześniej wspominałem.
Gdy opuszczałem Dom Pielgrzyma już jakby na zamówienie przestawało padać.
Na dziedzińcu Domu Pielgrzyma spotkałem kierowcę jedynego autokaru tutaj oczekującego  i obok od niego  pielgrzymów  z Gorzowa , którzy podobnie jak ja nocowali  w tym samym miejscu co ja. Rozdałem im naklejki  Św. Krzysztofa i z Janem Pawłem II, które pozostały mi jeszcze  z podróży zeszłorocznej z Gdyni do Fatimy (Portugalia, które  otrzymałem kiedyś od księdza Mariana Midury. Pielgrzymi za nie mi dziękowali, okazując jednocześnie zainteresowanie  moimi samotnymi  podróżami rowerowymi  po sanktuariach Europy. Wypytywali o szczegóły, podziwiając mnie nieskromnie mówiąc. Dziwili się, że mam tyle bagaży i tak ciężki rower. Miłe to było, ale trochę krępujące dla mnie.
Potem udałem się na zakupy prowiantowe i picie do sąsiadującego sklepu spożywczego.
Start nastąpił dopiero około godziny 10 30.
Droga była raczej średnio męcząca- dużo pagórków, lasy, pola. Ciekawostką było bardzo dużo napotkanych bocianów w wielkich gniazdach na domach i słupach. Z uwagi na stosunkowo surowy klimat w tym rejonie, chodzi głównie o silne wiatry widać było ingerencję ludzi pod gniazdami. Chodzi o stalowe dospawane koła pod podstawy gniazd (okrągłe niechybotliwe  platformy z drutów zbrojeniowych), przytwierdzone do podłoża-dachów lub słupów.
Mijane wioski sprawiały wrażenie biednych i skromnych i swoim wyglądem przypominały te z Litwy.
Od Biskupca trasa była nowa, a przez to łatwa i szybka do pokonywania na rowerze. Rozpoczęła się od lasów. Chmury sprawiały, że nastrój był trochę smutniejszy. Zrobiłem tu po drodze małą sesję zdjęciową. Słowem tereny piękne i o dziwo mało śmieci w rowach. I tu mała dygresja-w okolicach Trójmiasta a szczególnie Rumii  jest wiecznie nawrzucane zawsze pełno śmieci w rowach i poboczach-to istny horror.
Natomiast na Litwie jest czysto, bez śmieci jak w Austrii. Od czego to zależy-wydaje mi się, że  może trochę od kar no i oczywiście kultury ludzi. To bardzo smutne jeśli chodzi o ten zły odłam Polaków.
Dojeżdżając do samego sanktuarium w Gietrzwałdzie  chciałem lekko nawrócić, aby zajechać od tyłu licząc na krótszy podjazd i w tym momencie okazało się, że zajechałem w nawrotce, jak się potem wydało  drogę nadjeżdżającemu samochodem księdzu arcybiskupowi  Piszczowi. Wynikło to na terenie dziedzińca, gdzie potem wypatrzył i  rozpoznał mnie jego kierowca, pytając się, czy to byłem ja z tym obładowanym rowerem. Oczywiście byłem wtedy bez roweru, gdyż stał on w tym momencie w pokoju gościnnym, który przydzielił mi stacjonujący tam kapłan (też rowerzysta) ks. Krzysztof.
Poinformowałem pana kierowcę o mojej obecnej pielgrzymce ogólnie. Nawet też wypytywał mnie o szczegóły. I tu spotkałem się z pochlebstwem, które nie było mi już obce.
W pewnym momencie wyszedł  z kancelarii parafii  ks. Arcybiskup, no i oczywiście  jego osobisty kierowca wspomniał o mnie i drobne streszczenie faktów przybliżyło mu mnie, ze wskazaniem na moją skromną osobę. Wywiązała się drobna rozmowa. No i tu stalo się, kolejna pochwała i błogosławieństwo. Chyba za dużo tych pochlebstw dla mnie na dzień dzisiejszy....
Pytał o inne moje podróże, z których zafascynowała go najbardziej najdłuższa  Fatima z Gdyni. Potem podał mi rękę, wówczas wykonałem swoją powinność i pocałowałem w pierścień i rozeszliśmy się.
Potem na godzinę 18 udałem się na mszę świętą. Celebrował ją ks. Arcybiskup. Wygłosił wspaniałe i ciekawe kazanie z podkładem filozoficznym o miłości i przyjaźni. Chodziło o relację Pana Jezusa i apostołów. Przyjaźń stwierdził, że składa się z dwóch składników przy (jeden przy drugim-razem) i jaźni.
Po mszy było majowe.
Po ceremoniach przed kościołem spotkałem arcybiskupa , który pomodli się nade mną i pobłogosławił na dalszą drogę.
Potem też koło kościoła spotkałem bardzo miłe i sympatyczne siostry zakonne. Okazało się, że także i w ich oczach wcześniej na rowerze wzbudziłem zainteresowanie i zadziwienie.
Potem udałem się do swojego, przydzielonego mi przez znajomego księdza  Krzysztofa pokoju gościnnego. Tu oczywiście prysznic w łazience, drobna kolacyjka, opis dnia w dzienniczku pokładowym, potem przegląd mapy na jutro, no i oczywiście spać.

19/Gietrzwałd- Zielonka Pasłęcka 18 maja poniedziałek   59 kilometrów

Obudziłem się około godziny 6 15 i uszykowałem się aby wyjść na godz. 7 na 10-kę różańca i potem mszę świętą.
Msza była wspaniała i wywarła na mnie spore wrażenie. Celebrowało ją  czterech księży.
Muszę przy tym dodać ważny fakt- Matka Boża Gietrzwałdzka ma piękną uśmiechniętą i pogodna twarz i wrażenia oraz odczucia  duchowe w tym sanktuarium są wyjątkowo szczególne. Odczuwałem tu domowe ciepło i wielką radość w sercu. Tu po prostu trzeba przyjechać-zachęcam serdecznie zapewniając o duchowości i walorach wizualnych tu doznawanych.
Po porannym śniadaniu, które otrzymałem od pracujących tu pań w kuchni pożegnałem się i podziękowałem za gościnę i udałem się do miejscowej kawiarenki na tarasie dziedzińca  na lody i kawę. Tu poznałem bardzo sympatycznych pielgrzymów z Nowego Sącza. Wkrótce musieli odjeżdżać swoim autokarem- byli tu na mszy św. No i oczywiście noclegu.
Wyruszyłem na trasę  około godziny 10 00, nie śpiesząc się zupełnie, bo do miejsca docelowego na dzień dzisiejszy miałem krótki dystans- do Zielonki Pasłęckiej.
Pogoda od samego rana była piękna, bezchmurne niebo i dużo słońca, no i oczywiście bardzo ciepło.
Z sanktuarium gietrzwałdzkiego  wyjechałem na prawo, czyli kierunek Ostróda, trasa 16. Potem po przejechaniu kilku kilometrów wykonałem ostry skręt w prawo-kierunek Łukta (trasa 531). Jednak od tego momentu asfalt i wąska droga sprawiły, że jazda stała się fatalna pod względem jakości(same dziury), jak i niebezpieczeństwa  z uwagi na przemieszczające się bardzo blisko wielkie ciężarówki. Asfalt sprawiał wrażenie jakby jechał po” kocich łbach”. Dziury były wypełniane z przesadyzmem kiepskim asfaltem. Przestrzegam przed jazdą tamtędy. Krajobrazy częściowo rekompensowały fatalną drogę.
Tereny przepiękne-zielone pola, łąki i co jakiś czas zacofane maleńkie  wioski i do tego jeziora, słowem bajka.
Z Łukty jechałem dalej na Morąg. A tu szosa na kilka kilometrów  przed Morągiem zupełna rewelacja, zupełnie nowo położony asfalt.
W Morągu skręciłem w lewo na Małdyty. Przy głównej trasie 7 i jednocześnie E 77 na początku zatrzymałem się w przydrożnym barze. Zamówiłem sobie upragniony  żurek z kiełbasą i świeżą bułeczką. Nie dosyć, że złowiłem tylko 2 cieniutkie plasterki kiełbasy i śladowe ilości jajka to na dodatek cała zupa miała smak zupy ogórkowej (a może to bbyły zlewki po wcześniejszych gościach. I tu znowuż przestrzegam przed tym barem (zapomniałem nazwę).Wiem tylko, że ma on stoły tez na zewnątrz. Na dodatek początkowej niewiedzy zamówiłem też dodatkowo barszcz z uszkami. Uszek było 4 sztuki, a kolor był ledwo czerwony- różowy. Przestrzegam jeszcze raz.
Po tej  „uczcie” dalej na Zielonkę Pasłękom. Około 2 kilometry przed nią, po prawej stronie jest kolejny bar-restauracja, tym razem rybny, a w nim porcje w każdej postaci- smażone lub wędzone. Przed restauracją jest duży plac dla samochodów i tu stał stół z parasolem, przy którym siedziała, jak się okazało bardzo sympatyczna pani kelnerka i kucharka zarazem. Za jej aprobatą przysiadłem się do niej i wypiliśmy kawę miło gawędząc, tym bardziej że czas mnie nie gonił.
Potem dojechałem do Zielonki Pasłeckiej i natrafiłem na moment zakończenia mszy św. dzieci pierwszokomunijnych. W niedzielę, czyli w przeddzień mieli swój wielki dzień- Pierwszą Komunię Świętą.
Podeszłem do księdza proboszcza i zagadałem w sprawie noclegu. Pokazałem swój list polecający z mojej parafii- Ojców Redemptorystów jeszcze z zeszłego roku jak jechałem z Gdyni do Fatimy w Portugalii. Proboszcz bez problemów i z życzliwością udostępnił mi malutki drewniany domek na dziedzińcu kościoła.
Kiedyś byłem tu kilkakrotnie, ale samochodem z żoną i przyjaciółmi.  Stąd też miejsce to nie było mi obce. Jest tu kiosk przy kościele z pięknymi pamiątkami- dewocjonaliami. I ja dzięki panu kościelnemu, a potem sprzedawczyni dokonałem drobnych zakupów, które potem ks. Proboszcz poświęcił. Otrzymałem od niego jeszcze w prezencie broszurkę-książeczce dotyczące niniejszego sanktuarium-Zielonka Pasłęcka. Towarzyszył  mi  wszędzie życzliwy pan kościelny.
Wieczorem pogoda diametralnie się zmieniła, zaczęło padać i to do rana- miałem w ucieczce przed deszczem trochę szczęścia.
W pokoiku miałem kanapę, więc wskoczyłem w mój cieplutki śpiworek  i zasnąłem smacznie.


20/ Zielonka Pasłęcka, 19 maja, wtorek    „0 km”

Obudziłem się około 7 rano, wyjrzałem na dwór, a tu mżawka i spora mgła. Aż się odechciało jechać  gdziekolwiek. Chyba był to znak dla mnie, że muszę tu jeszcze zostać i  na godzinę 18 00 pójść na mszę św. z dziećmi komunijnymi. A warto, gdyż jest to parafia wyjątkowa i szczególna.
Około godziny 8  wybrałem się do ks. Proboszcza z prośbą o pozostanie jeden dzień jeszcze, a on bez wahania  to poparł. To wspaniały życzliwy ksiądz, jeszcze jeden do  grona moich życzliwych w tej pielgrzymce, a jest ich bardzo dużo.
Zaraz potem udałem się do kościoła na modlitwę dziękczynną. Nikogo nie było więc mogłem modlić się głośno z modlitewnika i własnymi słowami, oraz kontemplować. Miałem dużo intencji-mojej rodziny, przyjaciół, napotkanych na szlaku ludzi, życzliwców gospodarzy  i innych. To było niesamowite-sam na sam z Panem.
Zrobiłem też małą sesję zdjęciową. Byłem także na kalwarii, podobnej, lecz mniejszej niż w Licheniu.
Pogoda była pochmurna, ale było za to ciepło. Ciśnienie powodowało, że mnie strasznie muliło. No i stało się, uciąłem drzemkę.
Około godziny 13 00 mam telefon od córki Ani. Poinformowała  mnie, że niedawno przejeżdżała samochodem z koleżanką Gosią i wnuczkiem Hubertem blisko Zielonki Pasłęckiej, udając się na lotnisko do Warszawy. Pytała dokładnie gdzie jestem i w którym dokładnie miejscu nocuję. Zaproponowałem jej, aby wróciła się trochę, że zwrócę za paliwo, a ona na to, że nie mają czasu. Musi zdążyć na samolot. Trochę się wkurzyłem, że uciekła okazja odwiedzenia  mnie.
W pewnym momencie pojawił się koło mojego domku jakiś  samochód osobowy, z którego wyszła-szok! Ucieszyłem się bardzo, gdyż córka z wnuczkiem i koleżanką leciały do Splitu-Chorwacji, a  docelowo do Bośni i Hercegowiny - Medugoria.
Zrobili mi wielką i miłą niespodziankę, tym bardziej, że nie widziałem już ich 2 tygodnie, a zobaczyłbym za jeszcze kolejne 2 tygodnie. Wnuczek Hubert spał w samochodzie, więc go nie budziliśmy. Chwilę pogadaliśmy i po 15 minutach odjechali. Zrobiła się pustka i smutno. Ale byłem rad, że się z nimi widziałem. Po ich wyjeździe natychmiast wybrałem się do kościoła na modlitwę do Pana Jezusa Miłosiernego, który spoglądał z ołtarza z otwartą  raną w boku. Poleciłem Mu moją rodzinę najbliższą, oraz intencje w których jechałem.
O godzinie 18 00 wybrałem się na mszę św. –Biały Tydzień.
Przed mszą pamiątkowa  fotka przed kościołem z ks. Proboszczem (w tle dzieci komunijne ubrane na biało).
Potem pełna wrażeń msza, a po niej sesja zdjęciowa w osobnej kaplicy Miłosierdzia Bożego, którą udostępnił mi pan kościelny. Drzwi w tym starym kościele były bardzo grube i masywne, a klucze wielkie chyba na 25 cm.
Potem wieczorem drobna pogawędka z panem kościelnym i znowuż sen w samotności i ciszy.


21/ Zielonka Pasłęcka- Gdynia  20 maja  środa   112 kilometrów


Tego dnia obudziłem się około godziny  7 00, szybko się spakowałem, potem herbata owocowa i   8 10 poszedłem  oddać klucze  i podziękować za wszelkie dobrodziejstwa ks. Proboszczowi.
Wystartowałem około godziny 8 40. Droga początkowo wiodła przez pola równolegle do głównej trasy na Elbląg, Gdańsk (wcześniej z Warszawy).
Około 10 kilometrów asfalt- same kolejne dziury i garby, z stąd jazda powolna i spokojna. Momentami wiodła z góry, potem pod górę. Trzeba było hamować    przy zjazdach, aby nie zerwać szprychy i tylko torby podskakiwały.
W pewnym momencie dogoniła mnie na tych wybojach jakaś zadowolona rowerzystka w wieku ok. 35 lat (ładna i zgrabna-patrzę na takie jak na dzieło sztuki). Rower miała 28 cali koła i bez bagaży. Wreszcie wyjechaliśmy na główną drogę, z dobrym asfaltem i wtedy przycisnąłem. Doszłem  do niej dosyć  szybko, popatrzałem żegnającym wzrokiem i po jakichś 10-15 minutach już jej nie widziałem za sobą. Trochę mi się spieszyło  bo to już ostatnia droga do domu. Dziś zobaczę swoją kochaną żonę i dzieci, swoje podwórko.
A więc droga na Pasłęk, na której kilometry szybko mijały. Podjazdów było sporo, ale asfalt był dobry, a przełożenia w moim Herculesie są rewelacyjne mknąłem szybko. Do tego pogoda była dobra. Jechałem ok. 25 km/h. Szybko dotarłem do Elbląga. Potem do Gdańska coraz bliżej, Kiezmark i kilka małych kanałów z boku po prawej. Mijałem  pola pełne pięknej, soczystej zieleni. W szybkim tempie pojawił się tez Gdańsk i jego nowoczesne wiadukty i most. I od tej chwili jak już byłem blisko Gdańska Głównego , a dokładnie centrum ruch przeogromny i korki. Trochę jechałem ulicą, czasem chodnikiem w korkach. Z pod zieleniaka zaczęła się droga przez mękę tzn. Drogi rowerowe. Jak nie po prawej, to po lewej stronie głównej drogi do Gdyni i oczywiście oczekiwanie na światłach przy oczekiwaniu na przeskok na drugą stronę ulicy na drodze rowerowej. Do tego jeszcze 2-3 centymetrowe chopki- zeskoki  przy zjazdach na końcu chodników. Można pozrywać szprychy w moim przypadku obładowanego bagażami roweru.  We Wrzeszczu-Oliwie złapał mnie silny deszcz-jakby oberwanie chmury. Na szczęście nie trwało  to zbyt długo.
Schowałem się pod gęstym drzewem przy chodniku, ale i tak zmokłem. Na szczęście było bardzo ciepło i za chwilę jak wyszło słonce po deszczu pojawiła się tęcza i wszystko zaczęło parować.
I tak dość długo kaleczyłem się przez Trójmiasto  do domu- Gdyni Głównej, co trwało półtorej albo 2 godziny. W Sopocie musiałem jechać górną częścią miasta. To był koszmar!
Wreszcie majestatycznie wjechałem na podwórko, a tu zupełnie nikogo na ławkach, żywej duszy, nawet psa i kota. Była to bardzo mila dla mnie chwila.
Postawiłem rower pod klatką schodową i zadzwoniłem  domofonem aby rodzina mi pomogła  z bagażami.
Stojąc pod klatką schodową zauważyłem, że tylnia opona jest już łysawa.
Czekam, a tu schodzi rodzinka-powitanie i to już koniec podróży Gdynia-Licheń-Wilno-Gdynia.


Proszę o wyrozumiałość, ale tekst jest pisany przez zwykłego rowerzystę, a nie polonistę i pochodzi  z jego serca  w takiej postaci jak go zapisywałem w drodze.

KONTAKT
leszeczek15@wp.pl
Wróć do spisu treści